niedziela, 19 lipca 2015

Opad nawalny

Dzisiaj miałem okazję uwiecznić dość niezwykłą burzę. Jej nietypowy charakter objawiał się chociażby obecnością zielononiebieskich chmur, których geneza do dziś owiana jest tajemnicą.

Obserwując bacznie mapy radarowy, około godziny 14:20 zauważyłem szybko budujące się komórki na zachód od Poznania. W ciągu parunastu minut wartości dBZ (współczynnik odbicia sygnału radaru) osiągnęły miejscami maksimum skali. Chwilę później zadzwonił do mnie mój szef z lakonicznym pytaniem „Piotras, co to było?!”. Po chwili rozmowy, okazało się że był na autostradzie A2 na wysokości Trzciela. Świeżo powstała burza przetoczyła się nad trasą, zalewając ją hektolitrami wody i zasypując gradem wielkości czereśni, tym samym zmuszając podróżnych do zjechania na pobocze. W tym momencie owa nawałnica zmierzała prosto na Poznań.

Nie czekając na dalszy rozwój wydarzeń, spakowałem aparat do auta i ruszyłem w teren, a konkretnie na pole tuż obok domu, gdzie miałem lepszy widok na zachód. Nie miałem zbyt wiele czasu. Burze przesuwały się dość szybko i już za około 20 minut miały być nad moją głową.

Niebo, kilkanaście minut przed nadejściem burzy


Oprócz wydeptanych przez dziki i sarny ścieżek w polu, nie zastałem tam nic ciekawego. Niebo było ciemno-szare i nie zapowiadało nadchodzących wydarzeń. Gorący, porywisty wiatr dmuchał z południowego wschodu, jednak przy temperaturze prawie 30 stopni, nie dawało to większej ulgi. Zerknąłem na mapy radarowe. Strefa opadów, która zaskoczyła mojego szefa, rozrosła się teraz na północ i południe i wyglądała dość groźnie. Z nieba zaczęły padać pojedyncze krople deszczu, jednak na horyzoncie nadal nie było widać nic nadzwyczajnego. Nisko nad horyzontem majaczyła w oddali nieco ciemniejsza chmura. Wiedziałem, że jeśli zbyt późno zawrócę do domu, mogę nie zdążyć przed głównym opadem. Obawiałem się też gradobicia - o którym wspomniał mój szef - a co za tym idzie, uszkodzenia szyb i karoserii. Zapakowałem się do auta i pośpiesznie zawróciłem do domu, wzbijając tumany kurzu na polnej drodze.

Po kilku minutach samochód był już bezpieczny w garażu, podczas gdy ja stałem na balkonie obserwując niebo. Spodziewałem się, że w najciekawszym momencie – o ile taki nadejdzie – nie będę miał szans na pozostanie na zewnątrz czy też otwarcie okna. Dlatego przezornie zamontowałem kamerę na szybie drzwi balkonowych, żeby rejestrowała wszystko od początku do końca.



Nad horyzontem powoli wyłaniała się nisko sunąca chmura, zwiastująca nadchodzący opad i silny wiatr. Tutaj dochodzimy do elementu o którym wspomniałem na samym początku wpisu. Otóż nad wspomnianą chmurą widać było wyraźnie zielono-niebieskie zabarwienie, lub bardziej po kobiecemu -kolor aqua. W świecie nauki jest kilka mniej lub bardziej śmiałych teorii na temat tego, dlaczego niektóre burze przybierają miejscami kolor zielonkawy. Generalnie przyjmuje się, że zjawisko takie zwiastuje groźną burzę i grad. W USA zielone chmury często traktuje się również jako zapowiedź nadchodzącego tornada. Motyw zielonych chmur został nawet wykorzystany w znanym wszystkim miłośnikom ekstremalnej pogody filmie „Twister”. Jedna z bardziej - według mnie - trafnych teorii mówi, że kolor ten powstaje poprzez rozproszenie światła słonecznego przez odpowiedniej wielkości krople deszczu lub gradziny, unoszone w chmurze, co w tym przypadku miało sens, ponieważ z owej chmury zarówno wcześniej jak i później spadł lokalnie grad różnej wielkości.

Wyraźnie widoczne zielone zabarwienie w górnej części chmury


Bardziej dociekliwi mogliby oczywiście zarzucić mi, że kolor chmury na zdjęciach i nagraniach jest jedynie efektem źle ustawionego balansu bieli. Mogę Was jednak zapewnić, że balans w aparacie miałem ustawiony prawidłowo na 6000 Kelwinów (Cloudy), co zresztą widać na pozostałej części kadru. Kamera na szybie miała ustawiony balans na auto, jednak widać że również całkiem nieźle sobie poradziła, a zielony kolor ujawnia się jedynie w górnej części chmury.



Chwilę po przejściu czoła burzy, które przesuwało się wyjątkowo szybko, nadszedł główny deszcz. Oczywiście w euforii pierwszą rzeczą, którą zrobiłem było otwarcie okna. Jako że na początku deszcz aż tak mocno nie zacinał, ośmieliłem się wystawić aparat przez lufcik. Po chwili jednak zrobiło się totalnie sino. Z nieba zaczęły lać się ogromne ilości wody.


W ciągu dosłownie kilkunastu sekund dom sąsiada, odległy o zaledwie 20 metrów zniknął za kurtyną deszczu. Zanim się zorientowałem co się dzieje, zdążyłem zalać cały parapet, ścianę i pół korytarza. Nie było jednak czasu na analizowanie strat. Przebiegłem na drugą stronę domu, żeby uchwycić akcję od strony zawietrznej, jednak w pokoju zastałem opuszczoną roletę. Podnoszenie jej wydawało mi się wiecznością. Gdy tylko przy podłodze ukazało się światło dzienne, zacząłem filmować na niskim pułapie. Roleta sunęła coraz wyżej a ja razem z nią. Gdy już miałem aparat na wysokości około 30 centymetrów... wysiadł prąd. Nawałnica zakończyła się równie szybko jak zaczęła. Najsilniejszy opad trwał niecałe 40 sekund, a my bez prądu pozostaliśmy przez następne 5 godzin.




Układ burzowy, który przemknął nad Poznaniem przerodził się w późniejszym czasie w tzw. Bow Echo, które przetoczyło się przez centralną Polskę powodując spore zniszczenia, by ostatecznie o 19:40 dotrzeć nad centrum Warszawy. Tego samego dnia około 22:00 nad Wrocławiem przeszła potężna nawałnica niezwiązana z powyższym układem, powodując równie wielkie zniszczenia.

Widoczne na polach położone przez wiatr zboże






W mojej okolicy na szczęście obyło się bez większych strat. Sporo połamanych gałęzi, jedno wywrócone drzewo, obalona tablica informacyjna i TOI TOI wraz z płotem. Gdzieniegdzie wiatr położył zboże. A mogło być znacznie gorzej.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz