środa, 2 września 2015

Burza piaskowa - MCS nad Wielkopolską

Mając bzika na punkcie burzowej pogody, całą zimę czekam na rozpoczęcie sezonu burzowego. Gdy ten już nadejdzie, codziennie śledzę  mapy pogodowe w nadziei na  pojawienie się odpowiednich warunków do powstania burzy.
Są jednak dni, kiedy pojawienie się burz jest mi wyjątkowo nie na rękę. Takie w których ilość spraw do załatwienia zapewnia mi rozrywkę od rana do nocy. Taki właśnie był 01 września 2015 roku.


Oczywiście już 2 dni wcześniej wiedziałem że tego dnia kroi się niezła zabawa na niebie, ale cały czas miałem nadzieję że może zapowiadany układ burzowy przejdzie bokiem, lub jakimś magicznym sposobem rozpłynie się albo opóźni o 2-3 godziny. Tak się jednak nie stało. Dokładnie o przewidzianej przez modele prognostyczne godzinie 19:00, mezoskalowy układ konwekcyjny (MCS) wkroczył od zachodu na teren Polski, mknąc prosto na Poznań.
Siedząc przy komputerze, jednym okiem realizowałem jedną z niecierpiących zwłoki spraw, podczas gdy drugie oko cały czas zezowało mi na mapy radarowe. Burza zbliżała się szybko, przesuwając się z południowego zachodu. Moja motywacja do szybszej pracy wrastała odwrotnie proporcjonalnie do odległości w jakiej był układ burzowy. Dodatkowym bodźcem była wizja braku prądu, który wyłączany jest dość często przy byle okazji. A jak powszechnie wiadomo, praca na komputerze bez zasilania jest nieco utrudniona.
O 20:40 zadzwonił od mnie Przemo z propozycją stawienia czoła nadchodzącej nawałnicy. Początkowo trochę się opierałem, jednak po chwili uznałem, że opór nie ma sensu i umówiliśmy się za kwadrans, nieopodal mojego domu.

Chmura szelfowa zwiastująca nadejście burzy

Gdy stanęliśmy na środku pola o 21:10, burza była już bardzo blisko. W międzyczasie nastąpiło znaczne przegrupowanie sił i burza skupiła całą swoją energię po północnej stronie, przez co miała nas minąć o włos. Co ciekawe była to identyczna sytuacja jak z 11 września 2011 oraz 11 września 2012, kiedy podobne układy MCS przemykały praktycznie tym samym torem po północnej stronie Poznania. W tamtych przypadkach nie spadła mi na głowę ani kropla deszczu, pomimo że tuż obok było oberwanie chmury i szalały pioruny. Tym razem miało być nie inaczej. My jednak nie mogliśmy do końca przewidzieć co nas spotka. Na niebie uformowała się całkiem pokaźna chmura szelfowa, zwiastująca nadejście wiatru i deszcz.
Rozstawiliśmy aparaty, ponieważ tuż pod chmurą zaczęło się solidnie błyskać. Niestety były to jedynie rozbłyski zaszyte w strugach deszczu. Po paru minutach zauważyłem niepokojące zjawisko. Otóż lampy  uliczne, widoczne na horyzoncie zaczęły się rozmywać i po chwili praktycznie zniknęły nam z pola widzenia, przez co zrobiło się totalnie ciemno. Wytężając swój wzrok dostrzegłem ciemno-szarą masę, mknącą w naszym kierunku. W pierwszym momencie pomyślałem że to ściana deszczu więc w pośpiechu zaczęliśmy chować sprzęt do auta. Kilka sekund później już wiedzieliśmy że to nie deszcz. Okazało się że gwałtowne podmuchy wiatru pod chmurą szelfową, wzbiły w powietrze ogromne ilości pyłu z okolicznych pól. Brak deszczu w ostatnich tygodniach spotęgował to zjawisko. Dopiero na zdjęciach z aparatu zobaczyłem że już na samym początku, gdy się rozstawiliśmy, pod wałem chmur widać było sporych rozmiarów chmurę piachu mknącą wraz z wiatrem.


Być może porównywanie tego do Haboob’a jest drobną przesadą, jednak w ciągu minuty nawdychałem się chyba z kilogram piachu. Uderzenia porywistego wiatru były tak silne, że ciężko było ustać na nogach a piach nie pozwalał swobodnie oddychać. W pewnym momencie ilość pyłu w powietrzu była tak duża, że zniknęły nam z pola widzenia wszystkie okoliczne lampy i nawet rozbłyski burzy stały się niewidoczne. Za naszymi plecami, w odległości około 150 metrów, przechodziły linie energetyczne. Gdy obróciłem się za siebie, zobaczyłem jak sypią się z nich iskry. Najwyraźniej wiatr rozbujał ciężkie kable, prowadząc do zwarć. Po paru minutach chmura pyłu ustąpiła. Wiatr jednak dmuchał dalej, a że temperatura spadła z 27 do 20 stopni, jego wpływ był znacznie bardziej dokuczliwy. Układ MCS był teraz na północ od nas. Jakieś 10-15km przed nami wartości dBz sięgały maksimum. Na nasze głowy nie spadła jednak ani kropla deszczu. Ogromna ilość rozbłysków rozświetlała horyzont. Ich częstotliwość była tak duża, że praktycznie zlewały się w jedno ciągłe źródło światła. Tylko niektórym piorunom udawało się wyłonić zza ogromu wody, która lała się z nieba.


Wycieńczeni zmaganiami z wiatrem i pyłem, ze sporym zapasem piachu w kieszeniach spodni, oczach, uszach i włosach, po parunastu minutach stwierdziliśmy, że nie ma sensu dłużej tkwić na polu i pora wracać do domu. Zwłaszcza że czekała na mnie dalsza praca przy komputerze.
Po wejściu do domu zobaczyłem że moje niebieskie jeansy zmieniły kolor na szary a moja twarz przypominała nieco twarz górnika po całym dniu pracy. Gdy doprowadziłem się do ładu i ponownie usiadłem do komputera, od razu zauważyłem że za układem MCS, który właśnie nas minął, sunie cała zgraja mniejszych komórek burzowych. Ich aktywność elektryczna była jednak stosunkowo niewielka, więc nie pokładałem większych nadziei na złapanie czegoś ciekawego. Poza tym byłem już mocno wymęczony walką z wiatrem i chłodem.
Przez następne pół godziny za oknem co chwilę padało, a niebo sporadycznie rozświetlały odległe wyładowania. W pewnym momencie, dokładnie nad naszym domem uaktywniła się jedna ze wspomnianych komórek burzowych. Nie było nawet czasu na wyłączenie komputera. Po pierwszym uderzeniu pioruna bez namysłu wyciągnąłem wtyczkę z gniazdka. Kolejne uderzenie było tak bliskie, że pomiędzy błyskiem a grzmotem – który brzmiał jak wystrzał z pistoletu - nie było praktycznie opóźnienia. Na szczęście sprzęt fotograficzny miałem w gotowości po przejściu MCSa. Wystawiłem aparat na balkon w nadziei uchwycenia czegokolwiek. W takiej sytuacji nie jest to jednak łatwe, ponieważ burza będąc tuż nad głową, sypie piorunami z każdej strony. Można mieć szczęście i złapać w kadr coś naprawę ciekawego, lub równie dobrze zostać samemu trafionym piorunem. Dlatego robiłem zdjęcia „z doskoku”, chowając się za każdym razem za drzwiami balkonowymi. Wyskakiwałem jednie by wyzwolić kolejną 20-sekundową ekspozycję. Przy trzecim zdjęciu poszczęściło mi się i w kadr załapało się uderzenie odległe o 650 metrów. Odległość zmierzyłem, skrupulatnie studiując to zdjęcie w późniejszym czasie.


Jest to jedno z najbliższych uderzeń jakie udało mi się uchwycić na zdjęciu – pomijając ujęcie z maja 2002 roku (www.piotrwojakowski.pl), kiedy to krzak zrujnował mi kadr. Niestety spora cześć wyładowania ukryta jest w wyjątkowo nisko sunących chmurach, przez co całość nie wygląda zbyt imponująco. Najciekawszym elementem zdjęcia są jednak dwa streamery wychodzące na spotkanie głównemu wyładowaniu.


Jest to doskonały przykład ujemnego wyładowania doziemnego. W celu uniknięcia pisania tu elaboratu, na temat mechanizmu powstania takiego wyładowania, postanowiłem stworzyć krótką animację, pokazującą cały proces w zwolnionym tempie.


Nie wchodząc nadmiernie w szczegóły, wygląda to następująco: z chmury ku ziemi schodzi ujemnie naładowany prekursor (stepped leader). Toruje on drogę, przedzierając się przez grube warstwy powietrza, które jest całkiem niezłym izolatorem. Co ciekawe stepped leader porusza się małymi krokami, zatrzymując się co 40-80 metrów na kilkadziesiąt mikrosekund. Gdy wyładowanie pilotujące zbliży się odpowiednio blisko do dodatnio naładowanej ziemi, mkną mu na spotkanie ku górze dodatnie streamery. W momencie połączenia się jednego z leaderów ze streamerem, następuję główne wyładowanie generujące jasny błysk. Kolejną ciekawostką jest fakt, iż o ile główny kanał wyładowania może rozbłysnąć kilkukrotnie – nawet kilkadziesiąt razy, dając efekt migotania – o tyle odnogi pioruna rozbłyskują tylko raz, przy pierwszym wyładowaniu. Na poniższym nagraniu w 0:15 widać dość dobrze wielokrotne wyładowania, powodujące migotanie pioruna. Nagranie powstało 3 lipca 2012 roku przy przejściu układu MCS nad Wielkopolską a widoczny piorun uderzył około 330 metrów od auta w którym siedziałem.


Do zestawu dołączam jeszcze nagranie Tom'a A. Worner'a, stworzone przy użyciu kamery kręcącej 7207 klatek na sekundę. Na filmie idealnie widać opisany wyżej proces, spowolniony ponad 280 razy.


Lightning captured at 7,207 images per second from ZT Research on Vimeo.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz